Rest for ever
Ostatnie słowo zawsze należy do góry.
Wielkość i zarazem słabość Baltasara Kormákura są podobne do tych, które cechują M. Nighta Shyamalana. Obaj filmowcy, skuszeni obietnicami – zresztą spełnionymi – otrzymania wielkich budżetów dla swoich filmów i rozreklamowania ich szerszej publiczności, zdecydowali się porzucić swoje surowe i ambicjonalne reżyserskie wizerunki. Zatracając się w mainstreamowych produkcjach, mocno oddalili się od tego, za co widzowie pokochali ich kino. Skromność, kameralny dramat jednej, góra dwóch osób, mrok, tajemnica, trudne do przewidzenia, nietuzinkowe zachowania bohaterów były atutami filmografii obu wymienionych, które to cechy w ostatnich latach w znacznej mierze zagasiły producenckie wymagania (prawdopodobnie) i ramy wyznaczone przez kino rozrywkowe (bez wątpienia). O ile jednak Shyamalan najwyraźniej ponownie odwraca głowę w kierunku idei, które niegdyś mu przyświecały (Wizyta, jego ostatni film, to w znacznej mierze powrót do kameralnych, romansujących z gatunkiem horroru wizji hinduskiego reżysera), o tyle Kormákur najwyraźniej nie ma jeszcze dość „fabryki snów” z prawdziwego zdarzenia i ani myśli wracać do rodzimej Islandii, na której powstały najlepsze jego filmy. Dowodem na to jest jego najnowsze dzieło z aktualnym box office’em sięgającym niemal stu czterdziestu milionów dolarów[1] – Everest (2015). Czytaj dalej