Mariusz Czubaj „Martwe popołudnie”

Myślcie, a będzie Wam dane

Żyjemy w czasach świętej trójcy. Ta trójca to media, biznes i polityka.

Zacznę od sprostowania. I czepiania się. Choć bogiem a prawdą Mariusz Czubaj już zapewne wystarczająco za powieść Martwe popołudnie oberwał, także z tego powodu, że pewną nazwę gatunkową potraktował na wyrost. Oberwał, bo mógł nie wspominać w posłowiu o odwołaniach do thrillera politycznego, a wydawca także nie musiał tak jego książki reklamować. Tymczasem Martwe popołudnie, czyli powieść rozpoczynająca cykl o Marcinie Hłasko, byłym policjancie, pracowniku BSW i detektywie specjalizującym się w poszukiwaniu zaginionych, wcale nim nie jest, natomiast wszystkim innym za co pragnie uchodzić – niewątpliwie tak. Wszystkim innym, czyli kryminałem noir z licznymi kulturowymi odniesieniami oraz thrillerem o biznesach okupionych krwią, służbach specjalnych i ciemnej stronie historii Polski, takiej, z powodu której przypomnienia Czubajowi niektóre kręgi z pewnością przyszyłyby łatkę antypolskiego literata. Ale, dzięki bogom, kręgi te najwyraźniej czytują inne rzeczy, zatem autor może bez obaw chodzić po ulicach. Wracając do meritum, Martwe popołudnie politykę traktuje po macoszemu, niczym kopciuszka świętej trójcy rządzącej światem współczesnym, o której mowa w widocznym powyżej cytacie z omawianego dzieła. Polityka jest wrzucona do tego gara najwyraźniej jedynie po to, aby pewnej konwencji stało się zadość, aby mówiąc potocznie, nie było, że nie było. Nie jest ona istotną treścią, a ledwie przemyka gdzieś na dalszym planie. Choć początek zapowiadał, że będzie sednem dzieła.

Pierwsze wydanie "Martwego popołudnia" z "Nocnymi jastrzębiami Hoppera na okładce.

Pierwsze wydanie „Martwego popołudnia” z „Nocnymi jastrzębiami” Hoppera na okładce.

Prolog jest polityczny. I narkotyczny, tak dosłownie, jak i w przenośni. A jedno z pierwszych jego zdań jest kluczem do rozwiązania całej zagadki. Więc jeżeli Zygmunt Miłoszewski nadal będzie się upierał przy tym, że Czubajowe pierwsze akapity niczemu nie służą[*], to ja jestem gotowa bronić autora Martwego popołudnia niczym Rejtan. Prolog jest też wart wspomnienia z dwóch innych jeszcze powodów. Po pierwsze, ze względu na fakt plastycznego połączenia śmierci pierwszej powieściowej ofiary z ulicznym teatrem śmierć parodiującym jako tłem dla niej. Napisałabym, że autor wprawnie, z właściwym opisywanej chwili migawkowym chaosem i niepokojem, posłużył się odniesieniami do prologu filmu Spectre, gdyby nie fakt, że „Bond nr 24” powstał kilka lat po napisaniu omawianej powieści. Po drugie, z racji zastosowanej świadomej bądź nie odautorskiej zmyły, kierującej czytelniczą uwagę na to, czym się sugerować nie należy. Świadoma bądź nie, gdyż nie wiem, na ile Czubaj wierzy w to, że thriller polityczny rzeczywiście napisał, a na ile jest to zafałszowana kreacja reklamowa. Jakakolwiek jest prawda, daleko Martwemu popołudniu do serialu House of Cards, powieści Miejsce odosobnienia Cezarego Harasimowicza czy filmu Gry uliczne Krzysztofa Krauzego. Przepraszam, drogi Autorze, ale taka prawda i trzeba to sobie z całą mocą powiedzieć, aby stroniąc od własnych nastawień i gatunkowych sympatii, móc dzieło sprawiedliwie ocenić i nie robić kolejnych czytelników w bambuko.

Ale wróćmy do prologu, zawiązania akcji. Ginie pewien parlamentarzysta. Jednak nie jego mordercy ma szukać główny bohater. Ten jest specjalistą od poszukiwania osób zaginionych, „któremu detektyw od małej Madzi mógłby buty czyścić”. A szukać ma złotego dziecka PR-u, nader wścibskiego researchera i twórcy biografii wpływowego biznesmena w jednym. Że wątki zabitego polityka i zaginionego biografisty rozwój fabuły połączy, jest oczywiste ze względu na samo ich w powieści zamieszczenie, jednak węzłem je wiążącym okaże się zmyła, którą w dużym uproszeniu można by podciągnąć pod hasło „nic nie jest tym, czym się wydaje”. Piszę to bez obawy, że zdradzam za dużo. Zresztą prolog to nie jedyny fabularny moment, w którym Czubaj zabawił się czytelniczymi oczekiwaniami. Nadto, opowieść rozwijająca się na kartach Martwego popołudnia nie nuży, wspomniany detektyw odbywa liczne wycieczki do miejsc i osób potencjalnie związanych z zaginionym, schodząc stopniowo do czeluści piekielnych i zarazem najmocniejszego wątku powieści, czyli tego związanego z historią Polski sprzed wielu lat. Czubaj jak każde mądre pisarskie zwierzę wie, że życie pisze najlepsze opowieści i bezpardonowo z tego korzysta, dodając do realiów historycznych szczyptę fikcji niezbędną do połączenia wszystkiego w zgrabną całość. Szczyptę na tyle intensywną, że wrażliwców może ona wręcz zaboleć. Sedna historycznych wariacji zdradzać tu oczywiście nie będę, wspomnę jedynie, że po skończonej lekturze niejeden czytelnik będzie miał chęć pogrzebać w liźniętych zaledwie przez fabułę wydarzeniach głębiej, tak to frapująca, nieoczywista i niepokojąca twarz ojczystej historii.

Słynna rycina Pageta przedstawiająca śmiertelną potyczkę Sherlocka Holmesa i profesora Moriarty'ego. /Źródło: Wikipedia, domena publiczna.

Słynna rycina Sidneya Pageta przedstawiająca śmiertelną potyczkę Sherlocka Holmesa i profesora Moriarty’ego. / Źródło: Wikipedia, domena publiczna.

Jednak nie samą pomysłową fabułą powieść żyje. A w każdym razie takowa nie wystarcza ona autorowi, który swoje pisarstwo traktuje niejako dorywczo, sedno życia zawodowego poświęcając pracy akademickiej antropologa kultury. Czubaj, pisząc powieści po uszy zanurzone w popkulturze, nie zapomina o tym, z czego się ona wywodzi, a w swoich dziełach zwykł zamieszczać bardziej lub mniej oczywiste intertekstualne odniesienia. I tak dla jednych słynna rycina z Sherlockiem Holmesem i profesorem Moriartym przy wodospadzie Reichenbach będzie niewiele znaczącą ozdobą w gabinecie jednego z bohaterów, dla innych – wędrówką do dzieła Conana Doyle’a, symbolem zespolenia dwóch wielkich, toksycznych dla siebie umysłów, które ściągają siebie nawzajem w otchłań. To przykład pierwszy z brzegu, Czubaj oczywiście więcej umieszcza ich w swoim dziele i tylko od czytelnika będzie zależeć czy i jak zechce je odczytać – dosłownie czy odnosząc się do tytułów, z których zostały zaczerpnięte. Od siebie dodam, że oprócz licznych czarnokryminalnych motywów [cyniczny detektyw, dożarte poczucie humoru, pierwszoosobowa narracja, kilkuwarstwowa tajemnica, krytyka kapitalizmu i konsumpcjonizmu (w tym konkretnym dziele także warszawskiej hipsterki), rysunek kontrastujących ze sobą warstw społecznych], odnajdziemy także nawiązania do znanych dzieł, z których film Nikita Luca Bessona zostaje podany wprost, obraz Nocne jastrzębie Edwarda Hoppera symbolicznie, natomiast powieść Długie pożegnanie Raymonda Chandlera w sposób zawoalowany (zalecam wzmożoną czujność, gdy wypłynie sprawa willi w podwarszawskiej Magdalence). Nie oszczędził też Czubaj najsłynniejszego noirowego aktora, czyli Humphreya Bogarta. A przynajmniej mnie od razu nasunął się on na myśl, gdy narrator wspomina po raz pierwszy o swoim niskim wzroście.

Jedno z licznych wydań "Długiego pożegnania" Raymonda Chandlera. Takie, a nie inne wybrałam nieprzypadkowo. :)

Jedno z licznych wydań „Długiego pożegnania” Raymonda Chandlera, którym z lekka posiłkuje się Czubaj. Takie, a nie inne wybrałam nieprzypadkowo. 🙂

Należy oddać cesarzowi co cesarskie i powiedzieć, że Czubaj w tworzeniu fabularnych nadbudów jest genialny. Słabszy natomiast w łączeniu poszczególnych scenek, interesującym wypełnianiu czasu narracji, kiedy detektyw nie pracuje (vide: sceny z bratem lub jego kobietą, które na mój nos są furtką fabularną do kontynuacji, nie do końca zgrabnie wplecioną w całość) czy dopracowywaniu elementów stricte posuwających akcję do przodu, przez co nie jest też i pewnie nigdy nie będzie czołowym polskim kryminopisarzem. Bywa, że szwy powieści nieprzyjemnie skrzypią, jak choćby wtedy gdy Hłasko po raz kolejny i kolejny prosi o pomoc znajomego geeka komputerowego. Powiedzmy sobie szczerze: mało to pomysłowe jest, wtórne i dla głównego bohatera, który im bardziej samowystarczalny, tym po prostu atrakcyjniejszy – niekorzystne. Taki Marek Krajewski poradziłby sobie bez postaci pomocnika co i rusz ratującego bohaterowi dupę z opresji, dopieścił wszystko i jeszcze pokrył staranną literacką patyną. I szczerze – ja opowieści Krajewskiego wolę. Są staranniejsze, obsesyjnie wręcz zaprojektowane, a okrucieństwo jest w nich malownicze, a nie jak w omawianym dziele ledwie naszkicowane. Jednak wystarczy zostać uczestnikiem przynajmniej jednego z Czubajem spotkania literackiego, by go zrozumieć i dowiedzieć się, że dla niego nie staranność zewnętrzna jest sednem gatunkowej prozy, a jej wartość intertekstualna. Ten facet lubi zmuszać odbiorców do myślenia ponadfabularnego nawet kosztem samej fabuły i uwierzcie mi – gdyby chciał to zmienić, zrobiłby to już kilka książek temu. Zatem czytając go, myślcie, a będzie Wam dane.

Podsumowując, ci, którym myśleć się nie chce, zawsze będą na Mariusza Czubaja psioczyć i stękać, a relaksować się przy Katarzynie Puzyńskiej. I z pewnością autor ich po głowach głaskać nie będzie, bo z racji egotyzmu, do którego się oficjalnie przyznaje, oraz drugiego zawodu, który bardzo sobie chwali i utrzymać zamierza, nie ma w zwyczaju z napięciem patrzeć na ilość sprzedawanych egzemplarzy swoich książek, a co za tym idzie stękaczom może z całą swobodą pokazywać, że ma ich tam, gdzie słońce nie zachodzi.


[*] Zainteresowanych przyjacielskim sporem Czubaja i Miłoszewskiego odsyłam do Pojedynku grafomanów, który obejrzeć można pod adresem https://www.youtube.com/watch?v=Dg6u68ZYIws (27.07.2017).


Moja ocena: 6/10

Natomiast obiektywnie rzecz biorąc…

Wniebowzięci będą: czytelnicy poszukujący w literaturze fabularnej nadbudowy i kulturowych kontekstów; wielbiciele sarkastycznego, ironicznego, momentami czarnego poczucia humoru; czytelnicy śledzący współczesne odsłony kryminału noir.

Kręcić nosami będą: osoby skupione wyłącznie na fabule i wymagające od niej niezakłóconej płynności; czytelnicy, którzy sięgną po Martwe popołudnie wyłącznie dla jego wątku politycznego; patrioci przyjmujący pozę trzech mądrych małp.


Mariusz Czubaj, Martwe popołudnie, wyd. III, Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz, Warszawa 2016.

Dodaj komentarz