Podróż na sto stóp

Duża zawartość cukru w cukrze

Mam takie piękne, ale nierealne do spełnienia marzenie: aby ci, którzy nagminnie robią komórkami zdjęcia tego, co akurat spożywają i umieszczają je na Facebooku, obejrzeli Podróż na sto stóp (The Hundred-Foot Journey, 2014) Lassego Hallströma; żeby zobaczyli, co rzeczywiście jest warte uwieczniania, a co jest już nie tyle śmieszne, co żałośnie lansiarskie; aby dotarło do nich, że fotografie dań winne być umiejscowione w książce kucharskiej, a nie w social mediach, podobnie jak kadry z dorodnymi pomidorami i detalicznym przedstawieniem wnętrza jajka pasują do bajki o uniwersalnym przesłaniu „kuchnia łagodzi obyczaje”, a nie do filmu, którego docenią canneńscy krytycy. Czy już zniechęciłam „żarciowych fotografów” do lektury tego teksu? Znakomicie. Zatem zapraszam do przeczytania recenzji tych, którzy w knajpach nie nadużywają aparatów w swoich komórkach.

Bohaterami Podróży na sto stóp są członkowie licznej indyjskiej rodziny, którzy zostali zmuszeni do emigracji z kraju. Przeżycia mają dość traumatyczne, dość nadmienić, że ukochana matka i żona (Juhi Chawla) niedawno osierociła dzieci i męża, ginąc w pożarze. Jednak z właściwym sobie optymizmem sympatyczna familia postanawia rozpocząć nowe życie i stworzyć we Francji restaurację indyjską, jakiej żabojady jeszcze na oczy nie widziały. Po długiej podróży Hindusi zatrzymują się w miejscowości na francuskim południu, do pozostania w której przekonuje ich przypadek, czyli odmawiający posłuszeństwa samochód. To znaczy nie przekonuje on wszystkich, ale głowa rodziny (Om Puri) interpretuje awarię jako przeznaczenie, a że jest bardzo upartym starszym panem… Rychło jednak przyjdzie mu żałować swojej decyzji, ponieważ w miasteczku jest już jedna restauracja, świetnie prosperująca i snobistyczna, stawiająca na klasyczną kuchnię francuską, na dodatek posiadająca gwiazdkę Michelina (czyli coś na miarę kulinarnego Oscara, kiedy to Nagroda Akademii jeszcze cieszyła się szacunkiem), której właścicielką jest madame Mallory (Helen Mirren).

Celowo zaserwowałam spore streszczenie, moim zamiarem było bowiem wprowadzenie za jego pomocą do recenzji przeciwieństw, na których w znacznej mierze bazuje film Hallströma. Pierwszym z nich są różnice pokoleniowe, drugim – odmienności kulturowe, w tym oczywiście także kulinarne. Mimo słodyczy świata przedstawionego, który momentami doprowadza do mdłości, szwedzki reżyser ukaże kilka kłótni, których zarzewiem najczęściej będzie konkretne postrzeganie świata przez młodsze pokolenie i idealistyczne jego ujmowanie przez starego Hindusa. Jednak, jak to w bajkach bywa, a za bajkę właśnie Podróż na sto stóp uważam, wszelkie konflikty zostaną rozwiązane, względnie pozostawione na niechlubną śmierć zapomnienia poprzez wyrzucenie co bardziej kłopotliwych postaci poza kadr. Z tych ciętych na naszych sympatycznych Hindusów osób pozostanie jedynie madame Mallory, pozwalając tym samym ukazać się w pełni cennemu, rzadkiemu w kinie, specyficznemu kostycznemu vis comica, które do perfekcji opanowała Helen Mirren. To ona króluje w filmie Hallströma i to ona właśnie okaże się godnym przeciwnikiem dla starego Hindusa i jego kulinarnie uzdolnionego syna Hassana (Manish Dayal), który zmiażdży ich idealistyczny pogląd na bezproblemowe zaistnienie kuchni indyjskiej na ziemi francuskiej.

Oczywiście nie zdradzę rzeczy niewiadomej, gdy napiszę, że ta wojna, podobnie jak rodzinne kłótnie sympatycznych emigrantów, zakończy się zakopaniem topora głęboko pod ziemią. Taka jest konwencja tego typu filmów i Hallström bynajmniej z nią nie eksperymentuje. Podróż to zdecydowanie bezpieczne kino, które spodoba się wielu widzom właśnie dzięki temu, że w jego świecie wszystko przychodzi z łatwością, a różnice społeczne wyrównuje się czymś, z czym każdy ma do czynienia, czyli jedzeniem. Jest też ów obraz kaskadą barw i pięknych kadrów, nierzadko takich, że nic, tylko oprawiać w ramki, powiesić na ścianie i podziwiać. Ponadto w filmie Hallströma nadęty konserwatyzm przegrywa ze swobodą i radością życia, co mimo swojej banalności nadal jest tematem bardzo w kinie pożądanym, podobnie jak wydzielenie z dwóch przeciwnych sobie filozofii satysfakcjonującej średniej, która scali wszystkich bohaterów, sprawiając, że i oni będą szczęśliwi, i widzowie lubujący się w uproszczeniach i specyficznej magii lukrowanych filmów. Obok wspomnianych uładzeń fabularnych będzie miało miejsce jeszcze jedno, również bardzo pożądane i nie wątpię, że wzbudzi ono zazdrość niejednego odbiorcy. Podróż bowiem to kino mówiące o pasji, o prawdziwej przyjemności pracy, o całkowitemu oddawaniu się jej i niewymuszonemu organizowaniu wokół niej życia, nawet uczuciowego, co wcale nie jest trudne jeśli bohater zdecyduje związać się z kimś, kto ma podobne zainteresowania, więc wszystko zrozumie, nawet gdy trzeba będzie za karierą wyjechać w siną dal.

Z opuszczeniem przez jednego z bohaterów uroczej prowincji dla Paryża wiążą się z kolei sceny nie bardzo pasujące do reszty filmu i tworzące niejako osobny film w filmie. Nie wiem, jak zostało to rozwiązane w powieści Richarda C. Moraisa, na podstawie której powstał obraz Hallströma, ponieważ jej nie czytałam, jedno wszak jest pewnie – scenarzysta Steven Knight (ten sam, który stworzył podwaliny dla Locke’a (2013) z Tomem Hardym w roli tytułowej) nie do końca sobie z tym poradził, przyszywając wątek wielkomiejskiej kariery do reszty fabuły zbyt grubymi nićmi. Jednak znów powołam się na schemat tego typu słodkich i zapierających dech w piersiach pięknymi kadrami produkcji i napiszę, że nawet ten niezbyt udany moment filmu broni się fascynującymi widokami, które przed widzem roztacza. A ukazują one arcymodernistyczną restaurację, a w niej jedzenie, o jakim przeciętnemu konsumentowi się nie śniło, mianowicie dania zwanej wystylizowanej do granic kuchni molekularnej, która – nie przesadzając – urasta do miana sztuki wysokiej. Dlatego jeśli nie zachęca was fabuła Podróży na sto stóp, warto zobaczyć ten film chociażby dla oryginalnego widoku armii pozłacanych buraków, ustawionych pod jedynym właściwym, za każdym razem takim samym kątem. Piszę poważnie.

Najnowszy film Hallströma pod względem formy i zamysłu przypomina szeroko chwaloną Czekoladę (Chocolat, 2000) z Juliette Binoche w roli uroczej i wyzwolonej Vianne, przybywającej do konserwatywnego miasteczka i pod wpływem czekoladowych specjałów zmieniającej jego mieszkańców. Jest słodki i banalny, bardzo optymistyczny i przekazujący powszechną prawdę, że kuchnia łagodzi obyczaje i że napełniając żołądki dobrym jedzeniem stajemy się radośniejsi, o ile oczywiście nie jesteśmy skomplikowani psychicznie. Ja, niestety, jestem, dlatego tęsknię za tą bardziej ambitną odsłoną szwedzkiego reżysera, którą ukazał w filmie Co gryzie Gilberta Grape’a (What’s Eating Gilbert Grape, 1993). Co nie zmienia faktu, że uroki Podróży na sto stóp dostrzegam, a ją samą uważam za kwintesencję przyjemnego kina.

6/10

Paulina Stoparek


Podróż na sto stóp, 2014, prod.: Indie, USA, Zjednoczone Emiraty Arabskie, reż. Lasse Hallström, scen. Steven Knight na podst. powieści Richarda C. Moraisa, wyst.: Helen Mirren, Manish Dayal, Charlotte Le Bon i inni.

Za seans dziękuję images

Dodaj komentarz